DR WIESŁAW CZERNIKIEWICZ: Pedofili jest tylu, ilu było. Tyle że przed 1989

……………………

Trudno poznać "na oko" pedofila. Nie ma rogów, nie zieje ogniem, tylko częstuje cukierkami. A z racji wieku i pozycji jest dla dziecka autorytetem.

- I jeszcze ma umiejętność łatwego nawiązywania kontaktów z dziećmi, uwodzenia ich.

Kocha dzieci...

 

 

 http://gazetawarszawska.net/judaizm-islam/1753-zyd-pedofil-korczak

 

 

- Czasem i tak bywa: ktoś jest pedofilem, ale jest na tyle etyczny, prawy, że nigdy nie dokonał żadnego pedofilnego czynu. Wiem, że to się może wydać szokujące, ale na podstawie pozostawionych listów i prac stwierdzono, że pedofilne skłonności miał Janusz Korczak. Ale nigdy nie skrzywdził dziecka. Co więcej - oddał za dzieci życie.

Obawiam się, że takich "dobrych pedofili" nie ma zbyt wielu.

 

- Ale zdarza się, że pedofil powstrzymuje się przed fizycznymi kontaktami z dziećmi - z powodów moralnych, ze strachu przed odpowiedzialnością. Aby się rozładować, ogląda pornografię dziecięcą.

 

Przecież ktoś te zdjęcia czy filmy musiał wcześniej zrobić, a więc skrzywdzić dzieci.

- Weźmy jednak pod uwagę, że na drugim krańcu są pedofile ze skłonnościami sadystycznymi, którym satysfakcję sprawia nie tylko seks z dzieckiem, ale jego cierpienie, a nawet śmierć.

Mówimy o zboczeńcach?

 

http://homiki.pl/index.php/2012/10/odwazne-marzenia-i-wielkie-dylematy-swiat-janusza-korczaka/

I.

„Nie wolno zostawiać świata takim, jakim jest” – głosił Henryk Goldszmit, powszechnie znany jako Janusz Korczak, człowiek, o którym trudno nam dziś powiedzieć, kim był bardziej: lekarzem, pedagogiem czy literatem. Jedno nie ulega wątpliwości: podchodził krytycznie do otaczającego go porządku społecznego, a jednocześnie wierzył w nieograniczone wręcz możliwości ulepszania natury ludzkiej.

Nie uważał tradycyjnej rodziny za najważniejsze i podstawowe ogniwo więzi społecznej. Nie akceptował roli, jaką odgrywała ona w konserwatywnych chrześcijańskich i tradycyjnych żydowskich kręgach społeczeństwa. Przeciwstawiał się „antyhigienicznym” i „antyludzkim” regułom, jakie panowały w placówkach wychowawczych w XIX wieku. W żydowskim Domu Sierot, którym kierował od 1912 r., oraz w robotniczym Naszym Domu, z którym współpracował w latach 1919-1936, krzewił nowe podejście do dziecka, będącego dla niego przede wszystkim człowiekiem. Wierzył w możliwość wychowania nowego człowieka, kształtowanego nie w domowym zaciszu, lecz w grupie rówieśniczej, w której proces socjalizacji będzie przebiegał na zasadzie wzajemnej akceptacji, a jego efektem będzie człowiek wychowy higienicznie, zdrowy cieleśnie i duchowo.

Janusz Korczak stworzył śmiałą wizję nowego społeczeństwa i nowego człowieka, którą wprowadzał w życie różnymi metodami, także za pomocą praktyk, jakie chętnie byśmy dziś określili mianem kontrowersyjnych eksperymentów. Ada Poznańska-Hagari, która zetknęła się z nim w latach 30. jako praktykantka w Domu Sierot, wspominała:

Samego siebie bez ograni­czeń w całości oddał dziecku. Nocą brał do swego łóżka dzieci cierpiące lub mające niespokojne sny. Tłumaczył to tym, że w jego łóżku, w kontakcie z nim łatwiej usną. Wziął kiedyś do łóżka dzieciaka, który w nocy płakał z powodu silnego bólu zębów. „Przecież ten dzieciak się moczy” – powiedział bursista. A Korczak na to: „Cóż z tego, że się moczy i co to za sprawa w porównaniu z bólem zębów”. Było coś religijnego w jego stosunku do dzieci, coś z poświęcenia mnichów opiekujących się chorymi z za­parciem się siebie. Korczak całował dzieciaka w głowę owrzodzoną i zajodynowaną.  

Sam opisał podobne zdarzenie w cytowanej już pracy „Jak kochać dziecko. Internat. Kolonie letnie”:

Pamiętam, jak drżąc w afekcie beznadziejnej rozpaczy przyszedł do mego po­koju przerażony snem o umarłych – chłopiec. Wzią­łem go do łóżka. Opowiedział sen, opowiedział o zmar­łych rodzicach, pobycie u wuja po ich śmierci. Mówił serdecznym, pełnym wylania szeptem, może w chęci wynagrodzenia za przerwany spoczynek, może w oba­wie, bym nie zasnął, zanim go nie odstąpią ostatecznie złe mary.  

Takie postępowanie było dla Janusza Korczaka „normalnym przejawem zdrowego erotycznego uczucia” i nie należało w ówczesnych realiach pedagogicznych do zjawisk wyjątkowych. Przekonanie, że fizyczna bliskość wychowawcy i wychowanka może mieć znaczenie terapeutyczne lub odgrywać pozytywną rolę w procesie wychowawczym, znajdujemy w pismach i działaniach niektórych współczesnych mu pedagogów, choć trzeba podkreślić, że nie było ono czymś częstym, a jednocześnie budziło kontrowersje. Współczesny Korczakowi niemiecki pedagog Gustaw Adolf Wyneken (ur. 1875 r.), założyciel Freie Schulgemeinde Wickersdorf, pisał, że wychowanek powinien czuć się otoczonym, wyniesionym, uskrzydlonym miłością swojego ukochanego wychowawcy tak bardzo, żeby w jego duszy nie pozostało ani jedno wspomnienie o dawnym nastawieniu, kiedy to młody człowiek był obiektem i materiałem w ręku wychowawcy. Kontakt cielesny, przytulanie, obejmowanie, pocałunki i pieszczoty były dla Wynekena praktycznymi sposobami realizacji jego koncepcji, co było przyczyną dwukrotnego odwołania go ze stanowiska dyrektora szkoły (w 1910 i 1920 r.), procesu sądowego oraz rocznego pobytu w więzieniu.

W trakcie procesu powołany przez obronę ekspert dowodził, że Gustaw Adolf Wyneken nie dopuścił się wobec swych podopiecznych aktów lubieżności. On sam bronił stosowanych metod następującymi słowami:

Możliwe, że ktoś, kto nigdy nie kochał szlachetnego chłopca namiętną miłością, nie może odczuć tego szczęścia „które serca Greków czyniło otwartymi”. Niechże więc ze skromnością i głęboką czcią przystanie przed niedostępną dla niego świętością i niechże nie uważa tych, którym wyrosły obydwa skrzydła Erosa, za zwyrodnialców i kaleki. 

Trzeba przyznać, że dziś już za samą taką obronę zostałby zapewne skazany.

Pomijając kontrowersyjność samej metody Wynekena, warto przywołać ponownie jego krytyczną uwagę „o dawnym nastawieniu, kiedy to młody człowiek był obiektem i materiałem w ręku wychowawcy” i zestawić ją z postulatem Korczaka, w myśl którego: „wychowawca, który nie wtłacza a wyzwala, nie ciągnie a wznosi, nie ugniata a kształtuje, nie dyktuje a uczy, nie żąda a zapytuje – przeżyje wraz z dziećmi wiele natchnionych chwil”.

Można by powiedzieć, że zarówno Gustaw Adolf Wyneken jak i Janusz Korczak na swój sposób realizowali starożytny grecki ideał wychowania, o którym historyk i filozof Ksenofont (ok. 430-355 p.n.e.) pisał w “Ustroju spartańskim” w następujący sposób:

Likurg [...] to uważał za najlepsze wychowanie, jeżeli ktoś będąc takim, jak należy, pokochawszy duszę chłopca, stara się zrobić z niego nienagannego przyjaciela i z nim obcować. Gdyby się zaś pokazało, że ktoś inny pożąda chłopca fizycznie, uznał to Likurg za wielką podłość i to spowodował, że w Lacedemonie miłośnicy tak samo z daleka trzymają się od miłostek z chłopcami, jak rodzice stronią od swych synów albo bracia od braci, jeżeli chodzi o zmysłowe używanie.  

Samodyscyplina była niewątpliwie mocną stroną Korczaka. Jednocześnie sporo wskazuje na to, że został on, podobnie jak Wyneken, obdarzony przez naturę „obydwoma skrzydłami Erosa”. W mającej charakter autobiograficzny „Spowiedzi motyla”, opublikowanej w tomie „Bobo” (Warszawa 1914), pisał o swych uczuciach do gimnazjalnego kolegi, Stacha:

Tak, to miłość. Trzymanie jego ręki sprawia mi przyjemność, a on to wie i odczuwa. Gdy chodzimy w pauzę, obejmuję go i gadamy – o niczym. To nie przyjaźń, ale miłość taka, jaką czuć można tylko dla dziewcząt [...]. Widocznie miłość do tej samej płci spotyka się nie tylko u dziewcząt.  

Jednocześnie młody Korczak marzy o tym, by:

Mieć piękną, kochaną przez się żonę, dobre dzieci, po dniu spędzonym w pracy spoczywać na łonie rodziny. 

Erotyczne sny i pragnienia Janusza Korczaka dają nam pewne wyobrażenie o jego naturze. Więcej w nim jednak przypuszczeń niż pewników, ponieważ w sprawie erotyzmu i seksualności Korczak wypowiadał się znacznie rzadziej i bardziej wstrzemięźliwie niż Wyneken. Była to dla niego sfera bardzo wrażliwa i pełna niebezpieczeństw, napawająca go lękiem przez utratą kontroli nad popędami. Uważał, że należy obchodzić się z nią ostrożnie, chronić przed atmosferą niezdrowej sensacji i szkodliwymi manipulacjami moralistów.

 ........................

Przełom XIX i XX w. to okres, gdy w obliczu rozwijających się nacjonalizmów żydowscy zwolennicy asymilacji coraz częściej zdawali sobie sprawę, że wkroczyli na drogę prowadzącą donikąd. Jednocześnie rosło zainteresowanie syjonizmem i głoszonymi przez jego przywódców hasłami stworzenia nowoczesnego narodu żydowskiego i odbudowy żydowskiej państwowości. Latem 1899 r. Janusz Korczak przebywał w Szwajcarii, gdzie zapoznawał się przede wszystkim z działalnością szkół i szpitali dziecięcych oraz bezpłatnych czytelni pism dla dzieci i młodzieży, a także wziął udział w III Kongresie Syjonistycznym w Bazylei.

Fascynacja perspektywami lepszej przyszłości Żydów, jakie zdawał się stwarzać ruch syjonistyczny, a jednocześnie głębokie przywiązanie do polskiej ojczyzny stały się dla Korczaka źródłem wielu duchowych rozterek. Narastały one z biegiem czasu, prowadząc wręcz do duchowego rozdarcia. W 1933 r., a więc na rok przed pierwszym wyjazdem do Palestyny, w jednym z listów pisał: Albo nie będzie po co jechać, albo warto będzie długo pozostać. Oto dlaczego waham się, zwlekam. Pracy tu w Polsce wiele – nie leniwie trzymam się z dala, choć to mój klimat i roślinność, i tradycja, i ludzie, których znam – i język, którym się swobodnie mogę porozumieć. Tam wszystko obce i trudne.

W 1934 i 1936 r. Janusz Korczak odwiedził Palestynę, która interesowała go pod wieloma względami, i jako religijne centrum trzech religii, i jako miejsce żydowskiego odrodzenia narodowego. Obserwował efekty rozwoju żydowskiego osadnictwa oraz metody wychowawcze stosowane w kibucach. Był pełen zachwytu dla dokonań osadników, którzy pokonując liczne trudności, tworzyli nowe żydowskie życie, wolne od odwiecznych ograniczeń, dające nadzieję na lepszy los dla przyszłych pokoleń Żydów. Nie chciał być wyłącznie turystą, angażował się w życie goszczącego go kibucu Ein Harod, pracował w kuchni i wygłaszał pogadanki. Lecz pomimo tego wszystkiego czuł się wciąż jak turysta w świecie, który tak na prawdę nie był jego światem.

Odwlekane przez wiele lat wizyty w Palestynie niewątpliwie odmieniły wcześniejszy stosunek Korczaka do idei odbudowy żydowskiego państwa, fascynacja coraz bardziej wypierała dystans. Niezmiennie uważał się jednak za typowego przedstawiciela diaspory, zaaklimatyzowanego fizycznie i moralnie do życia w Europie. Wierzył w powodzenie idei syjonizmu, ale nie widział w niej miejsca dla siebie z obawy przed tęsknotą za tym wszystkim, co tworzyło jego polską ojczyznę. W drugiej połowie lat 30., wobec narastającej w Polsce wrogości do Żydów, zastanawiał się coraz poważniej nad umieszczeniem żydowskich sierot w Palestynie, w nowym, stworzonym dla nich domu. Pozostał jednak ze swymi podopiecznymi w Polsce. Zapewne po dawnemu wierzył, że:Światu nie praca i pomarańcze potrzebne, a nowa wiara. Wiara w życie przyszłe związać się musi z dzieckiem jako nadzieją.  

Palestyna stała się ojczyzną sentymentalną Janusza Korczaka. Ojczyną, do której należał całym sobą, będąc Żydem i Polakiem, pozostała Polska z potrzebującymi jego opieki sierotami. Była to postawa typowa dla wielu żydowskich, mniej lub bardziej zasymilowanych intelektualistów tego czasu, żyjących w Polsce i innych państwach Europejskich. Przypominała ona pod wieloma względami postawę niemieckiego żydowskiego lekarza i działacza społecznego Magnusa Hirschfelda (ur. w 1868 r.), który odwiedził Palestynę w 1932 r. Zetknięcie z efektami działalności ruchu syjonistycznego wywarło na nim wielkie wrażenie, niewątpliwie spotęgowane wciąż spychaną na margines świadomością żydowskiego pochodzenia. W odróżnieniu od Korczaka odnosił się on do idei syjonizmu z dużym krytycyzmem, dostrzegał w nim przede wszystkim izolacjonizm i nacjonalistyczną pogardę dla nie-Żydów. Obserwując młodych ludzi śpiewających hebrajskie pieśni zauważał oznaki wskazujące, „że duma narodowa zbliża się już u nich do zgubnego narodowego zaślepienia wymierzonego w tych, którzy nawet nie rozumieją po hebrajsku”. Ale pomimo to w zapiskach z podróży (Die Weltreise eines Sexualforschers, Brugg 1933) odnotował swą warunkową życzliwość dla „syjonistycznego eksperymentu”, cieszył się, że mógł osobiście na miejscu studiować szczęście osadników. „Jakże wyjątkowo wiele znaczą dla mnie ci ludzie, natura, historia i przyszłość tego kraju”- pisał.

Działacze syjonistyczni zaproponowali Hirschfeldowi, by osiedlił się w Palestynie na stare lata, co zapewne jeszcze bardziej poruszyło żydowską cząstkę jego duszy, ale nie miało praktycznego znaczenia. Żydowskie odrodzenie narodowe w Palestynie było mu tak na prawdę obce, nie widział wśród osadników miejsca dla siebie. Jego duchową ojczyzną była Europa, nawet jeśli nie miał odwagi powrócić do przesiąkających nazizmem Niemiec. Osiadł we Wiedniu, a następnie w Nicei, gdzie zmarł w maju 1935 r. Korczak pozostał w Polsce i podzielił los swych żydowskich rodaków i wychowanków, wywiezionych latem 1942 r. do obozu zagłady w Treblince.

 

Literatura:

  1. Falkowska, Kalendarium życia, działalności i twórczości Janusza Korczaka, Warszawa 1978.M. Herzer, Magnus Hirschfeld. Leben und Werk eines jüdischen, schwulen und sozialistischen Sexologen, Frankfurt am Main 1992.
  2. Korczak, Jak kochać dziecko. Dziecko w rodzinie, Warszawa-Kraków 1929.
  3. Korczak, Jak kochać dziecko. Internat. Kolonie letnie, Warszawa-Kraków 1929.

Ksenofont, Wybór pism; tłum. i opr. J. Schnayder, Wrocław-Warszawa-Kraków 1966.

  1. Kurzke, Tomasz Mann. Życie jako dzieło sztuki; tłum. E. Kowynia, Warszawa 2005.
  2. Olczak-Roniker, Korczak. Próba biografii, Warszawa 2011.
  3. Starczewska, Świadomość religijna Janusza Korczaka, w: Janusz Korczak. Pisarz – wychowawca – myśliciel, red. H. Kirchner, Warszawa 1997.

Wspomnienia o Januszu Korczaku, oprac. L. Barszczewska, B. Milewicz, Warszawa 1981.

 

Zapomnij o świętym Korczaku

 

Eliza Szybowicz

Biografia Janusza Korczaka powinna być ciekawa i zawiła. A kiedy zbliży się do wiadomego końca, powinno się okazać, że aż nazbyt dobrze znany finał, mimo że taki sam, jest teraz zupełnie inny

Biograf Janusza Korczaka ma trudne zadanie. Musi się zmierzyć z wizerunkiem świeckiego świętego, męczennika, łagodnego Starego Doktora, który zawsze taki sam, pewny swoich racji, poświęca życie osieroconym dzieciom i ginie z wychowankami z rąk hitlerowców, choć mógłby się uratować. Był taki czas, że pobierając elementarną edukację w Polsce, można było jeszcze nie znać takich słów jak Żyd, getto, holocaust, w ogóle niewiele rozumieć, a już „wiedzieć”, kto to był Janusz Korczak. Sama jestem tego najlepszym przykładem. Ten miękki jak sentyment i twardy jak brąz symbol zakrywa życie, redukuje jego wielowątkowość i wieloznaczność do jednego gestu. „Korczak z dziećmi idzie po raz wtóry na mękę” – narzekał patetycznie Igor Newerly w pisanym na początku lat 60. „Żywym wiązaniu”, obserwując tendencję do eksponowania śmierci doktora.

 

………………………

Nie do końca udało się to Agnieszce Holland, Andrzejowi Wajdzie i Wojciechowi Pszoniakowi, którzy w filmie usiłowali pogodzić żywioł biograficzny z hagiograficznym. Nad ich „Korczakiem” (1990) od początku ciąży droga na Umschlagplatz, w centrum zainteresowania jest getto i wagony pociągu do Treblinki. Nawet zanim się pojawią na ekranie. Film zaczyna się od radiowej pogadanki Starego Doktora, który mówi: „Nie poświęcam się wcale [...]. Nie wierzcie proszę słowom o poświęceniu. Są kłamliwe i obłudne”. Zdania te w oczywisty sposób natychmiast przywołują to, czego Holland, Wajda i Pszoniak nie chcą nazwać poświęceniem. Ostatnia scena filmu (cudem odłączony wagon zatrzymuje się gdzieś w polu i uwolniona gromadka znika ze sztandarem we mgle) została wzięta z utrzymującej się jeszcze jakiś czas po wojnie legendy o ocaleniu Korczaka i dzieci. Nie tylko nie zmienia wiadomego zakończenia, ale dodatkowo je przypieczętowuje. Pocieszycielska fikcja wizualnie pseudonimuje śmierć i ostatecznie przenosi widza poza rzeczowość i zawiłość biografii.

………………………………..

Poznajemy więc najpierw urodzonego pod koniec lat 70. XIX wieku małego Henryka Goldszmita, dziwne dziecko, ciągle strofowane przez ojca (zamożnego żydowskiego adwokata) jako nie dość męskie. Asymilacja rodziny rozpoczęła się tylko pokolenie wcześniej. Pradziadek Henryka był sztetlowym szklarzem. W odróżnieniu od swoich poprzedników, którzy na siłę polonizowali Korczaka, Olczak-Ronikier podkreśla jego podwójną polsko-żydowską tożsamość o zmiennych proporcjach. Inna ważna nowość to jej interpretacja obłędu i śmierci mecenasa Goldszmita. W jego psychicznej chorobie autorka domyśla się skutku syfilisu, a w przedwczesnym zgonie – samobójstwa. Kilkunastoletni Henryk musiał więc według niej nie tylko wyjść z cieplarni i zacząć zarabiać, ale i zmierzyć się z piętnem budzącej wówczas irracjonalny lęk choroby ojca.

 

Edukacja młodego Korczaka przebiegała wielotorowo. Jednocześnie studiował medycynę, poznawał warszawskie dzielnice nędzy i angażował się w działalność lewicowej inteligencji. Rewolucyjne i społecznikowskie wrzenie początku XX wieku miało na niego ogromny wpływ. Leczył za darmo, uczył na tajnych kursach, pracował w ludowej czytelni, pisał. Powoli zyskiwał status modnego lekarza-literata, ale od inkasowania sutych honorariów i picia herbatek w mieszczańskich salonach wolał groszową posadę w jedynym bezpłatnym szpitalu dziecięcym w mieście.

Wreszcie, udręczony bezradnością lekarza wobec nędzy, zajął się tworzeniem od podstaw Domu Sierot dla żydowskich dzieci, w którym wprowadzał nowatorski system wychowawczy. Współtwórczynią przedsięwzięcia i niezmordowaną kierowniczką w czasie długiej nieobecności Korczaka, wcielonego do armii carskiej, była Stefania Wilczyńska, którą autorka wydobywa z cienia doktora. Do obowiązków obojga należało zbieranie pieniędzy na utrzymanie ośrodka, co w wojennych i kryzysowych czasach wymagało nie lada wysiłku. Korczak i Wilczyńska, jak pisze biografka, potrafili wytworzyć wśród warszawskich mieszczan coś w rodzaju filantropijnego snobizmu, sprawić, że ofiary na Dom Sierot stały się modne. Spodziewali się jednak, że rola jałmużników jest tymczasowa i przestanie być potrzebna, kiedy kapryśną dobroczynność zastąpi państwo.

…………………….

Nie ma sensu streszczać książki Olczak-Ronikier. Od pierwszych do ostatnich stron, na których opisuje apatię drogi na Umschlagplatz, odmalowywanej zazwyczaj jako triumfalny zgoła marsz, autorka rewiduje legendę i snuje piękną opowieść. Jednak im lepsza biografia, tym większe oczekiwania czytelnika. Choćby w kontekście pytań o życie osobiste i seksualne Janusza Korczaka. Olczak-Ronikier pisze, że był skrytym odludkiem, „nigdy nikomu nie zawracał głowy swoimi sprawami”, nie umiał mówić o uczuciach, wybrał życie samotne, zrezygnował z własnej rodziny, wyrzekł się, unikał, tłumił. Można by dyskutować, czy nazywanie odludkiem człowieka tak społecznego i charakterystyka negatywna, odsyłająca do zewnętrznej normy, nie jest aby dowodem niezrozumienia bohatera. Tak czy owak sam Korczak nie był wolny od ciśnienia tej normy i po latach interpretując swój wybór, też mówił o braku, utracie, a nawet „zabiciu samego siebie”.

Nie było tajemnicą, że Wilczyńska go kochała. Olczak-Ronikier twierdzi, że on najprawdopodobniej poczuł coś więcej do spotkanej w Kijowie Maryny Falskiej, późniejszej kierowniczki Naszego Domu, ale nic z tego nie wyszło. Wyjaśnień autorka szuka bez przekonania. Psychoanalizę uważa za coś niestosownego i prostackiego. Nie czuje się, jak powiada, „uprawniona do bezceremonialnego buszowania w cudzej podświadomości, do polowania na ukryte urazy i kompleksy, do stawiania stereotypowych diagnoz”. Owe diagnozy podaje w dystansującym cudzysłowie: „zaburzone relacje z rodzicami”, „niedojrzałość psychiczna”, „lęk wobec innej płci”, „niepowodzenia w życiu seksualnym”. Mówi tak, żeby za wiele nie powiedzieć, cudzysłowem rozmywa sprawę i niechcący właśnie na niej skupia uwagę czytelnika. Najmocniej brzmi chyba hipoteza nieświadomego lęku przed powtórzeniem losu ojca. Korczak starał się być przeciwieństwem ojca, pisze Olczak-Ronikier, „zmienności przeciwstawił stałość. Hedonizmowi – ascezę. Egoizmowi – altruizm”, ponieważ sfera seksualna wiązała się dla niego ze straszliwą karą. Jednak i ten motyw autorka bagatelizuje.

 

Kilka razy mowa jest o tym, że do kobiet jako kobiet Korczak odnosił się z rezerwą, natomiast przyjaźnił się z kobietami jako współpracowniczkami. Gdzieś po drodze przywołany zostaje epizod z młodości, o którym on sam wyraził się nie dość, że mało precyzyjnie, to jeszcze mizoginicznie. Nie miał czasu na dziewczęta, stwierdzał w pisanym w getcie „Pamiętniku”, bo „juchy zachłanne i na noce łase, no i rodzą dzieci. Paskudny obyczaj. Raz mi się zdarzyło. Pozostał niesmak na całe życie. Dość mi tego było. I gróźb, i łez”. Kiedy Olczak-Ronikier zastanawia się, czy „cień tego własnego, niechcianego, najprawdopodobniej nienarodzonego dziecka nie wpłynął później na jego wybory”, raczej przecenia to zdarzenie. Dla biografa „juchy”, czyli siedemnastoletniej Wikty, pracującej w magazynie krawieckim, sprawa miałaby zapewne większe znaczenie. W komentarzu do trywializującej i autoironicznej wypowiedzi Korczaka sformułowanie „najprawdopodobniej nienarodzone dziecko” brzmi osobliwie i jest jednym z wyraźniejszych przejawów kłopotów biografki z językiem i źródłami.

…………………………..

Trudno nie ulec wrażeniu, że niedopowiedzenia i zastrzeżenia, napomykanie o podejrzanym, obsesyjnym zainteresowaniu dziećmi, podchodzenie i porzucanie tematu, wynikają z obawy przed jednym straszliwym słowem, którego autorka użyła, i to bardzo niechętnie, dopiero w rozmowie z Anną Bikont, zaraz potrójnie je zamawiając: jako doktrynalne, współczesne i obsesyjne. Czyżby kryło się za tym wszystkim przekonanie, że otwarte mówienie współczesnym językiem o seksualności Janusza Korczaka nie może się obyć bez słowa „pedofilia”?

A przecież o Starym Doktorze można by spróbować opowiedzieć, posiłkując się porywającym językiem krytyki heteronormatywizmu. Jego teksty, mimo że oczywiście naznaczone świadomością epoki, zawierają zaskakująco spokojne fragmenty dotyczące polimorficzności pożądania. Narrator autobiograficznego opowiadania Korczaka, gimnazjalista analizujący swoje dojrzewanie, kocha się w Zosi i w Stachu. Chłopcy spędzają przerwy obejmując się, trzymając za ręce, rozmawiając. Narrator konstatuje neutralnie: „Widocznie miłość do tej samej płci spotyka się nie tylko u dziewcząt”. Stach powraca w „Pamiętniku” jako obiekt dawnej „przyjaźni (miłości)” i „naczelnego marzenia” o wspólnej przyszłości: „on ksiądz, ja lekarz w tamtym małym miasteczku”. Poniżej jest wspomnienie o licznych dziewczynkach kochanych jednocześnie, każda inaczej, i podstawowa wyniesiona z tego okresu zasada: „Ciekawy świat nie był już poza mną. Teraz jest we mnie. Jestem nie po to, aby mnie kochali i podziwiali, ale po to, abym ja działał i kochał”.

…………………………………

 

Kto wie, może jakiś biograf sprawdzi kiedyś, czy tę naprędce zarysowaną teorię queerowego napędu dzieła i życia Janusza Korczaka warto rozwinąć. Musiałby on znaleźć tajemne przejście pomiędzy wylewającą się poza heteroseksualną normę miłością a socjalizmem. Nie powinno to być trudne. Korczak eliminował moralistykę, a wierzył w zmienną rzeczywistość społeczną i szkołę, gdzie „nie będą się uczyli martwych liter z martwej bibuły, gdzie natomiast uczyć się będą tego, jak żyją ludzie, czemu tak żyją, jak inaczej żyć można, co umieć i czynić należy, by żyć pełnią wolnego ducha”. To idealny punkt wyjścia do postrzegania emancypacji we wszystkich jej aspektach naraz – ekonomicznym, intelektualnym, zawodowym, emocjonalnym, seksualnym i innych.

Olczak-Ronikier wypowiada się o poglądach i efektach pracy Korczaka z podziwem. Społeczność Domu Sierot przy minimalnym udziale nielicznego personelu stawała się, jak określa to autorka, „coraz lepiej funkcjonującym organizmem”, choć powstawała „z tak różnych cząstek elementarnych”, czyli dzieci po najrozmaitszych przejściach. Wychowywanie odbywało się dobrowolnie, przez samorząd i równość wszystkich, w tym wychowawców, wobec wspólnie stanowionego prawa, przez pracę jako przeciwieństwo konsumpcji, przez odpowiedzialność za innych członków społeczności, przez tworzenie gazety czy w ogóle zapisywanie i analizowanie ważnych spraw.

…………………………..

Można mówić o polsko-żydowskiej tożsamości Korczaka, można podnieść jego przynależność do loży masońskiej, można poruszyć temat jego seksualności, a nie można bez dystansowania się powiedzieć, że wierzył w zmianę społeczną? Jak konkretnie wierzył, jak ją sobie wyobrażał, jak jego wiara w zmianę się zmieniała, jakie miał osiągnięcia, jakie porażki – to wciąż nienapisane rozdziały współczesnej książki o Korczaku. Odnotowywał przecież przypadki jego zdaniem beznadziejne – dzieci nie poddające się wpływowi wychowawczej społeczności. Takie przypadki i ich opis są zawsze najciekawsze. Co sprawiało, że zasadniczo inkluzywny system, świetnie funkcjonujący organizm, odrzucał niektóre członki? Musiałoby pewnie przy tej okazji paść inne straszne słowo – eugenika – której Korczak był zwolennikiem. Newerly, choć idealizował Korczaka niemożebnie, pisał o tym bez ogródek i nawet przywoływał cytat z „Senatu szaleńców”, czyli utworu dramatycznego, jako wyrażający celowo przejaskrawione poglądy doktora: „na budkę z wodą sodową trzeba mieć koncesję. Legitymacje, kwalifikacje, kapitał zakładowy, kontrola”, a „rodzi każdy, kto chce i ile chce”.

A, i koniecznie musi powstać biografia Stefanii Wilczyńskiej – jej życie i wybory, choć podobne do Korczakowskich, przez to, że była kobietą, były pod wieloma względami trudniejsze.

http://www.dwutygodnik.com/artykul/2321-zapomnij-o-swietym-korczaku.html

 

https://gazetawarszawska.net/judaizm-islam/1759-pedofil-korczak