JAN SŁOMKA WÓJT W DZIKOWIE. PAMIĘTNIKI WŁOŚCIANINA: V.

Dawniejsze życie towarzyskie wśród chłopów. Schadzki są­siedzkie i opowiadania na tych schadzkach.

Zabawy nie­dzielne. Wesela: swaty, spraszanie na wesele, ślub, w kar­czmie i na gospodzie, obrzędy.

Muzyka. Chrzciny. Pijaństwo na zabawach i przy różnych okolicznościach.

Co do stosunków towarzyskich chłopi żyli dawniej w oddzielnej gromadzie, przeważnie, a na­wet prawie wyłącznie sami między sobą, co zre­sztą z pewnemi zmianami dotychczas przetrwało i dzisiaj jeszcze rzuca się w oczy. Dzikowscy chłopi i z innych wsi okolicznych przyjaźnili się tylko dość często z mieszczanami tarnobrzeskimi, zapraszając ich w kumy, na wesela i wzajemnie przez nich zapraszani, — zresztą częstsze zbli­żanie się do włościan ludzi innych warstw za­czyna się przyjmować dopiero w ostatnich cza­sach.

Sami między sobą schodzili się chłopi zna­cznie częściej, niż obecnie, już to na zwyczajnych

 

schadzkach sąsiedzkich, już to na zabawach. Schadzki odbywały się w zimie wieczorami po domach, latem zaś w niedziele i święta siady­wali gromadnie na murawie w miejscu dogodnem przy drodze i rozgadywali się najchętniej o pańszczyźnie, która niedawno ustała, o woj­nach, które starsi zapamiętali, i straszyli się wojnami, które przyjść mogły; dalej opowiadali o cholerach, jakie grasowały, o czarach i stra­chach. Nadto lubili różne opowieści, żarty i za­gadki, wreszcie nowiny i wypadki, jakie wyda­rzyły się we wsi lub w okolicy.

To wszystko znaczyło dawniej tyle, co dziś czytanie książek lub gazet, — a kto umiał odpowiadać, tego obsiadali dookoła i słuchali, jak żydzi rabina, i wierzyli każdemu opowiadamu, jak dziś wielu daje wiarę każdemu drukowanemu słowu.

Co do pańszczyzny, to strasznie ją malowali, szczególniej ekonomów i w ogóle oficyalistów dworskich, co rozpalało i podtrzymywało ciągle nienawiść do dworów i „panów". Na dziedziców samych narzekania były rzadsze, a nawet odno­śnie do Dzikowa mówili, że hrabia i hrabina byli dobrzy, że gospodarze zapraszali nawet hrabstwo w kumy, a również hrabia Jan Bohdan Tarnow­ski, ostatni za pańszczyzny, prosił kilka par gospodarzy i gospodyń do trzymania na chrzcie jednego syna.

Ale choć hrabstwo byli ludzcy, nikt się nie odważył iść do zamku ze skargą na służbę dwor­ską, bo ciby się wymówili, a skarżącemu tak potem dokuczali, żeby mu się na zawsze ode­chciało szukać sprawiedliwości. Uciekać zaś nie było gdzie, bo gdzieindziej nie było lepiej, ale gorzej.

Z wojen polskich starsi opowiadali najwięcej o t. zw. „wojnie sandomierskiej" z roku 1809, a nazywali ją sandomierską, bo walka była o San­domierz i pod Sandomierzem. Mówili, że to była wojna o Polskę, że się biło wojsko polskie z austryackiem.

Wojsko austryackie szło wtedy pod Sando­mierz różnemi drogami, także i przez Dzików, — a najwięcej wówczas wycierpieli wójci, bo woj­sko żądało forszpanów, a gdy wójt nie mógł Wszystkiego prędko znaleźć i dostawić, to go zbili i ledwie żywego puścili. Kiedy zaś było zdobywanie Sandomierza, to od huku strzałów W Dzikowie ziemia drżała, i okna w domach dzwoniły, a Sandomierz stał jakby w ogniu. Lu­dzie uciekali z domów i kryli się po krzakach nad Wisłą.

A już ja zapamiętałem, że znajdowała się u nas kula armatnia, o której starsi mówili, że była znaleziona po tej wojnie na polach dzikow­skich. Była wielkości głowy cielęcej, z jednego

 

końca grubsza, w drugim cieńsza, a w domu taki był z niej użytek, że ją rozpalali na ogniu i używali przy polewaniu bielizny 1).

Zaraz po tej wojnie nastąpił rozdział Galicyi od dzisiejszego Królestwa Polskiego, przedtem bowiem obie strony były z sobą połączone, a pod Dzikowem przy t. zw. „Skalnej górze11 był prze­wóz przez Wisłę. Dziadkowie moi nieraz na ten rozdział narzekali, mówili, że im się zdaje, jakby się świat skrócił, i jakby stanął mur, który jedną stronę od drugiej odgraniczył. Opowiadali, że wprzódy czy z tej, czy z tamtej strony Wisły każdy był jednakowo wolny, złapał byle koryto i mógł przeprawić się przez Wisłę.

Jeździli też dawniej z jednej strony na drugą swobodnie na odpusty, jarmarki i za innemi spra­wami i łączyli się w związki małżeńskie, — a obecnie wszystko to ustało i doszło do tego, że rozerwane są wszelkie związki rodzinne je­dnej strony z drugą, i nawet bliżsi krewni nie znają się, choć ich dzieli tylko Wisła. Bo obe­cnie granicy tej bez paszportu nogą przestąpić nie można i przepuszczają za Wisłę tylko przez dalekie komory z różnemi trudnościami. Więc też narzekali dawniej na to wszystko i teraz na-

') O wypadkach w r. 1809 pod Sandomierzem: patrz w „Przypisach “ ustęp trzeci.

rzekają, szczególniej we wsiach nadgranicznych nadwiślańskich i byliby za tern, żeby jedną stronę z drugą napowrót połączyć.

Co do zabaw to dawniej bawili się więcej, j niż dzisiaj. Prawie nie było ani jednej niedzieli lub święta, żeby nie było muzyki czyli zabawy ' w Tarnobrzegu, a najsłynniejsze były u Sruły na ul. Browarnej i u Szrajbra na ul. Mokrzyszowskiej. Grali sami żydzi w swoich domach, po­czynając niedługo z południa, czasem przez całą noc aż do rana. Płaciło się za każdy taniec, przyczem ten więcej tańców płacił, kto miał wię­cej pieniędzy, lub szło to koleją: raz płacił ten, drugi raz inny. Taniec kosztował 10 cent., a grali go najwięcej 20 minut.

Na granie schodzili się ludzie wsiowi z Dzi­kowa, Miechocina, a także z innych poblizkich wiosek, nadto mieszczanie tarnobrzescy i sługi dworskie. W tańcach brali udział najwięcej mło­dzi kawalerzy i dziewczęta, ale nie brak było i starszych, żonatych, a słuchaczów i przygląda­jących się bywały takie gromady, że aż ciasno było w lokalu i poza lokalem. Bo też tam było co widzieć i słyszeć, między tańcującymi bowiem nie brak było zuchów, wystawiających się jeden nad drugiego różnemi śpiewkami i żartami; z tych dosyć było nieprzyzwoitych i niemoralnych, któreby dzisiaj nie uzyskały pochwały, a w owych

czasach uchodziły za stosowne i przyczyniały się do większej zabawy i rozweselenia uczestników.

Muzykant musiał grać tak, jak tańcujący za­śpiewał. Nieraz muzykant, nie mogąc wygrać nuty, wił się, jak wąż, i nierzadko się trafiało, że spadał mu za to bat na plecy, a nawet nie było zabawy, żeby muzykanci coś nie oberwali, czasem i dobrze. Ale nie było o to żadnej skargi, bo była taka zasada, że „kiedyś się podjął, to graj, jak ci każę, bo ci za to płacę, a jak nie umiesz, to się do tego nie bierz".

Najgłówniejszą jednak rozrywkę wśród co­dziennego jednostajnego życia chłopskiego sta­nowiły wesela. Obfitowały one w przeróżne ce­remonie i zabawy, które dziś w przeważnej czę­ści z życia ustąpiły.

Co do ożenku nie było dawniej wielkiego przebierania: kawaler był w każdym domu z chę­cią przyjmowany, czy to był komornik, zagrodnik lub syn kmiecy, aby miał tylko ręce do roboty. Nawet kmieć, mający jedynaczkę, przyjmował za zięcia komornika, powiadając mu przytem: „Jak będziesz pracował, to twoje — grunt, budynki i wszystko, co Pan Bóg dał". Głównie chodziło o to, żeby pracować.

Jak dziewczyna wychodziła za gruntowego kawalera, to matka tegoż zachwalała przyszłe życie swojej mianowanej synowej zwyczajnie w ten.

sposób: „Nie turbuj się, moje dziecko, nie bę­dziesz miała u mnie źle, roboty nie będzie ci brakować; mam co prząść, co mleć, tłuc; jest parę bydląt, świń, — będziesz miała koło czego chodzić, żebyś mogła tylko wszystkiej robocie dać radę“.

A znów matka dziewczyny, chwaląc ją, mó­wiła: „Nie będziecie-ta, swatowo, z mojej córki mieć krzywdy, — ona tam darmo rąk nie poło­ży, będzie kontentna, że będzie miała co robić; a do tego też nie przyjdzie do was goła, ma parę wdziewków smat, — ze dwa roki nie po­trzebujecie ją okrywać; dostanie też ze dwie kro­wy i co tam Pan Bóg ma przy domu, to się jej nie będzie żałowało".

Nie było tam mowy o gruncie, zapisacn, pie­niądzach. Na przykład dziadkowie moi wydali jedną z córek na gospodarstwo 13-sto morgowe i zawsze mówili, że dobrze ją wywianowali, bo dali jej 2 krowy, kobyłę i konia, dobrą okrywkę, a czasem pożyczyli parę reńskich i tego nie ścią­gali. Nawet przy śmierci przypominali mi, że się jej już nic nie należy, bo została dobrze wywianowana.

Dziewczyna na wydaniu wyglądała, rychło jaki kawaler przyśle starościnę z flaszką wódki na swaty. Flaszka taka była owiązana wstążką, a dla dziewczyny było to zaszczytem, jak wstążka była ładna, bo zaraz w niedzielę wplatała ją so­bie do włosów, a z tego już każdy wiedział, że będzie wesele.

Starościna, przyszedłszy z wódką, sławiła ją na stole, ale nikt jej nie śmiał tknąć, aż panna młoda sprosiła wszystkich krewnych, sąsiadów, którzy schodząc się zwracali uwagę na tę fla­szkę ze wstążką. Dopiero panna młoda odwiązywała wstążkę, nalewała pierwszy kieliszek i piła do narzeczonego. A wszyscy przy tern dawali baczność, żeby pełny wypiła, boby się im w go­spodarstwie nie wiodło. Zaś narzeczony pił za­raz na zdrowie rodziców i wszystkich gości spro­szonych. Wtenczas dopiero zaczynała się uczta na dobre, pili nie tylko z tej flaszki ze wstążką, ale i parę innych wypróżniali, bo już panna mło­da przez przyjęcie wstążki i wypicie wódki do pana młodego dała dowód, że za niego wyjdzie.

Na dwa tygodnie przed weselem panna mło­da ze starszą druchną zaczynały spraszać gości. Obie były ubrane jednakowo, głowy miały przy­brane w różne kwiaty i listki, a po plecach spły­wały im wstążki różnego koloru. Spraszały kre­wnych, przyjaciół, sąsiadów i znajomych, chwy­tając nizko pod nogi starszych i młodszych, gdzie kogo zastały: w domu, na obejściu czy na dro­dze. I zapraszały usilnie: „Kazali was tata i ma­

 

ma prosić, żebyście przyjechali na wesele, tylko przyjedźcie z pewnością i nie odmawiajcie się“.

Oj, nakłaniały się one, bo to chwytanie, za­praszanie jednego nawet po kilka razy trwało przez 3 tygodnie, aż się wesele skończyło. Pan­na młoda chwytała zawsze pierwsza, a starsza druchna za nią i po tern można je było rozró­żnić.

Wesele sprawiał ojciec panny młodej. W dniu ślubu zaraz z rana zaczęli się zjeżdżać na gospo­dę, t. j., do domu panny młodej sproszeni go­ście : starostowie, starościny, drużbowie, druchny — wszyscy w strojach narodowych, ubrani jak najczyściej. Każdy drużba musiał mieć su­kmanę białą, czerwoną rogatkę, a za czapką bu­kiet i do ślubu musiał jechać na koniu.

Orszak weselny wyruszał do ślubu w nastę­pującym porządku: naprzód jechali drużbowie na koniach, za nimi muzyka na furze, za muzy­ką wóz z panną młodą, a koło niej po jednej i drugiej stronie jechało 4 do 6 drużbów na ko­niach. Między nimi był także pan młody, — i tak cały orszak jechał fura za furą.

Najmniejsze wesele było, jak jechało 20 fur, na większem bywało fur 40. Zaszczytem było dla gospodarza, jeżeli na ślub zjechało się fur jak najwięcej. Od ślubu powracano tym samym

 

porządkiem. Muzyka grała przez całą drogę do ślubu i od ślubu.

Najwyższym dostojnikiem wesela był starszy starosta i starsza starościna, a dalej starszy dru­żba i starsza druchna. Zresztą wszyscy żonaci na­zywali się starostami, a mężatki starościnami, na wsiach lasowskich zaś swachnami lub swachniczkami i na weselu co do godności byli sobie równi.

Wprost od ślubu zajeżdżali wszyscy z cała paradą weselną do karczmy żydowskiej, bo w ca­łej okolicy me było nigdzie wtedy innego domu do zabaw. Na innych wsiach zajeżdżali do swo­ich karczem wsiowych, dzikowskie zaś wesela, ponieważ we wsi karczmy nie było, jak i dotąd niema, zajeżdżały do karczem w Tarnobrzegu, będących zresztą w blizkości, bo miasto ze wsią domami się styka. Z Dzikowa zajeżdżali najwię­cej do Salomona Szrajbra.

Kto miał sprawiać wesele, to już zawczasu, na tydzień mniej więcej, zamawiał miejsce w kar­czmie. Zresztą karczmarze, mając z tego ładny zysk, sarn1' przychodzili do gospodarza i ofiaro­wywali miejsce u siebie, wypytując się przytem, kto jest zaproszony, i doradzając, żeby jeszcze tego lub owego zaprosić, o kim wiedzieli, że lu­bi się zabawić, i można od niego dobrze utargować: „Przecie go nie można pominąć, to po­rządny gospodarz: — on ma syna, córkę, — on was znowu zaprosi, to trza z ludźmi żyć“.

Był też zwyczaj, że, gdy wesele zajechało przed karczmę, starszy starosta zarządzał, żeby nikt z fury nie schodził, aż żyd wyszedł z flaszką i pobłogosławił najprzód państwa młodych, ży­cząc im szczęścia, a potem dał wszystkim na dworze po kieliszku, — wtedy dopiero weselnicy z fur złazili, a muzyka grała na dworze, aż wszyscy goście weszli do karczmy.

Całe wesele odbywało się dalej głównie w kar­czmie: tu było granie, tańce i śpiewanie. Dopiero koło godziny 10-tej wieczór panna młoda spra­szała gości na gospodę, t. j., do swego domu na obiad, gdzie wszyscy szli z muzyką, a po obiedzie powracali do żyda i bawili się do rana.

Na drugi dzień starosta i drużbowie obcho­dzili z muzyką do domu każdego, kto był na ślubie, i spraszali na śniadanie na gospodę, przyczem w każdym domu byli przyjmowani poczę­stunkiem. Po tern śniadaniu, które wypadało nie­raz w południe, szli znowu wszyscy do żyda i bawili się tam dalej prawie do północy, a po­tem przychodzili znowu na obiad na tak zwaną gospodę.

Jednem słowem goście bawili się u gospoda­rza wesela tylko tyle, co schodzili się na obiad późnym wieczorem i na śniadanie koło południa,

a resztę czasu spędzali na zabawach w karczmie. Każde prawie wesele zaczynało się w niedzielę wieczór tak zwanemi rózgowinami i ślubem w po­niedziałek rano, a ciągnęło się do piątku.

Ponieważ dużo było sproszonych, więc tak w karczmie, jak i na gospodzie panował zwy­czajnie wielki natłok. W tańcu nigdy ochotnych nie brakło, co się jedni zmęczyli, to drudzy na­stępowali. Najnieszczęśliwszy był skrzypek, bo musiał grać prawie bez przerwy, każdy mu śpie­wał inaczej, a on musiał wygrać.

Tańcami i w ogóle weselem kierował star­szy starosta, — on rozkazywał, a każdy go słu­chał. Drużba, skoro przyszedł z rana i chciał tań­cować, musiał wpierw iść do starosty, pokłonić się mu i prosić o pozwolenie, a do tańca zdjąć sukmanę czy kamizielę. Taki był przepis, i nikt nie mógł się z pod tego wyłamać.

Na gospodzie z powodu ciżby goście nie sie­dzieli, ale przeważnie stali, ale i tak jeszcze nie mogli pomieścić się w domu, i dużo stało na dwo­rze pod ścianami, koło płotów i t. d. Gospodarz musiał wszystkich obchodzić, częstując ich wódką lub piwem, a za nim szła gospodyni, obnosząc chleb i ser pokrajany na przetaku. Takim poczę­stunkiem gość był już mniej więcej zadowolony, zwłaszcza gdy widział dobrą chęć gospodarza,— ale gorzej było, gdy wystał się pół dnia i nic nie zjadł i nie wypił, bo w natłoku gospodarz go nie zauważył, a sam nie śmiał się o poczęstunek upomnieć.

W ciżbie tej jedni byli za dużo częstowani, a inny wracał do domu o głodzie, złoszcząc się, „że go na wesele zaprosili, a nawet nie widzieli”.

Na wesele była zawsze zarzynana krowa, a czasem dwie, — ale kupowali na to najczęściej krowę starą i chudą albo z jakąś wadą, np. przebodzioną, kulawą, która dla żyda na rzeź się nie nadawała, — więc na mięso z niej trzeba było dobre mieć zęby. Był też zwyczaj, że starościny prócz tego, cc składały w różnych wiktuałach pannie młodej w darze przed ślubem, w osta­tnie dni wesela znosiły placki, nabiał, wódkę, na­wet żywy drób, który zaraz był zarzynany i go­towany, a to wszystko było „na poprawę we­sela” i „żeby oddać to, co się na weselu zjadło i wypiło". Każda starościna tern częstowała, co z sobą przyniosła.

Każdy, kto był na weselu, musiał stracić go­tówką najmniej 10 reńskich i to przeważnie na trunki w karczmie, częstując według zwyczaju wszystkich obecnych na zabawie i nawzajem przez nich częstowany. Uchodziło to za rzecz niehonorową, gdyby ktoś swojej kolejki nie zapłacił i dru­gich przy częstowaniu pominął, — mówili o mm, że „od drugich by pił, a swego nie da“, Ną za­bawy więc, wesela i chrzciny były wówczas wy­datki największe, zwłaszcza gdy gospodarzowi trafiło się kilka razy do roku być na takiej za­bawie w swojej lub obcej wsi.

Przy końcu wesela, po ostatnim obiedzie, od­bywały się czepiny. Zaczepiała pannę młodą star­sza starościna w czapkę, przez siebie sprawioną. Czepiny były połączone z mnóstwem ceremonii, a całemu temu obrzędowi towarzyszyły śpiewy, z których niektóre kobiety słynęły.

Śpiewek weselnych było bardzo dużo na prze­różne melodie. Mężczyźni śpiewali w tańcu przed skrzypkami, kobiety zaś przy obrzędach: na rózgowinach czyli przy wiciu rózgi, którą starszy drużba niósł do ślubu i miał w czasie całego wesela, — przy rozplecinach czyli przed wyjazdem do ślubu i przy czepinach. Niektóre z tych śpie­wów obrzędowych były bardzo rzewne i wzru­szały słuchaczy do płaczu, a były śpiewane przy wtórze skrzypka.

Ujemną stroną dawnych wesel było to, że trwały zbyt długo i że odbywały się po karczmach wśród pijatyki, na czem żydzi w owych czasach dobrze zarabiali i bogacili się. Nie brak jednak było w tych weselach obrzędów prawdziwie ła­dnych, narodowych, i szkoda, że zostały obecnie zatracone, a zachowała się w całości jedynie rzecz zła, t. j., pijatyka. To też teraźniejsze wesela są

 

mniej ciekawe i mniej bawią, niż dawne, i w ogóle po wsiach daje się uczuwać brak dobrych i go­dziwych zabaw, i ludność czas wolny od pracy spędza w gnuśności lub przesiaduje po karczmach i szynkach1).

Na weselach grywali zawsze muzykanci chłop­scy, a tylko na zabawach niedzielnych w mieście grywali żydzi. Muzyka chłopska wówczas skła­dała się z dwojga skrzypiec, z basów i bębna, przyczem buczenie basów i odgłos bębna wy­bijał się najwięcej i zdała już dawał się słyszeć. Dopiero później do tego dołączył się klarnet i flet i w tańcu lepiej podcinał.

Takie muzyki były po niektórych wsiach okolicznych, a najlepsza przez długi czas utrzy­mywała się w Ocicach. Muzykanci grali zawsze tak, jak kto zaśpiewał. Za granie na weselu pła­cił im pan młody, czasem tylko któryś starosta lub drużba z własnej ochoty rzucał im do basów coś grajcarów i sobie grać kazał.

Pierwsza nowoczesna kapela muzyczna w po­wiecie powstała w r. 1881 w Miechocinie, a wy­kształcił ją tamtejszy nauczyciel Wojciech Sko­wroński z młodzieży szkolnej. Kapela ta składała się z 10 chłopców, grających z nut, i utrzymywała się przez lat dziesięć, dopóki muzykanci nie rozprószyli się po kraju z powodu służby wojskowej i zajęć zawodowych.

Po zabawach weselnych następują zazwyczaj chrzciny, więc i te w krótkości opiszę.

W owych czasach nikt nie słyszał o akuszerkach egzaminowanych, tylko w każdej wsi były tak zwane babki, udzielające pomocy przy połogach na podstawie własnej praktyki. Skoro dziecię przyszło na świat, jedną z pierwszych czynności babki byłe przepalić wódki z miodem i szmalcem tak, żeby było dwie szklanki lub dwa garnuszki. Z tego jeden wypijała babka, a drugi dawała położnicy, dopędzając ją przytem słowami: „Pijcie, pijcie, niech się napełni ten dołek, gdzie leżał pacho­łek, — zaraz będzie wam lepiej"

Położnicę odwiedzały zaraz sąsiadki i kumo­szki coraz inne, a każdą należało przyjąć poczę­stunkiem, wódką i przekąską. A gdy za dzień lub dwa kumowie do chrztu pojechali, był zwy­czaj, że po chrzcie nie wracali prosto do domu, ale wstępowali po drodze do karczmy lub szynku i dobrze tam popijali — i dziecięciem, świeżo ochrzczonem, wycierali nasamprzód kąty żydow­skie; nie zapominali też o położnicy i przywo­zili jej w prezencie napitek i przekąski.

A tymczasem domowi spraszali gości na chrzciny, t. j., na zabawę po chrzcie. Znów był zwyczaj, że żadna sąsiadka czy kumoszka nie przy­szła z próżnemi rękami, ale co mogła : — bułki, jajka, słoninę i czasem coś do napitku każda przyniosła, i to wszystko dla położnicy w głowy pod poduszkę składał)' tak, że poduszka musiała się wysoko podnieść, a położnica wskutek tego nie leżała, ale siedziała w łóżku.

Chrzciny trwały często do trzech dni wśród zabawy, wesołych śpiewów, pogadanek, a naj­więcej weseliła wszystkich babka, która zazwy­czaj ze wszystkich najwięcej lubiła sobie podpić. Bo też za całą usługę przy chorej przez kilka dni bardzo mało brała pieniędzy, najwięcej reńskiego, a nieraz całą zapłatą było to, co zjadła i wypiła. Starsi mianowali ją kumoszką, a dzieci babką, ona też wszystkim, gdzie przy połogu była, mó­wiła „kumie, kumo“, a dzieci nazywała wnu­czkami.

Po takim połogu i chrzcinach chora najpóźniej po tygodniu wstawała z łóżka i brała się do zwyczajnej roboty i była zdrowa, ale też nieraz trafiało się, że traciła zdrowie, a nawet życie, a to szczególniej przez te następujące zaraz po narodzinach chrzciny, na których goście swobo­dnie i głośno się bawili bez względu na chorą położnicę, i obchodziła wódka, którą i chorą ra­czyli.

W ogóle wódki pili wtedy trzy razy więcej, niż obecnie: była tania, bo kwarta okowity koszto­wała tylko 24 grajcary, i można było dolać do niej więcej, niż drugie tyle wody, a była jeszcze mocniejsza, niż dzisiejsza okowita za 2 kor. litr. Piwa na razie pili bardzo mało, dopiero z cza­sem wchodziło ono coraz więcej w używanie, — a poza tem innych trunków nie było, chyba tylko w domach pańskich.

Tak wódkę, jak piwo brali najwięcej w Tar­nobrzegu z propinacyi, dzierżawionej przez ży­dów od skarbu dzikowskiego. Jeżeli jednak w innem państwie, u innego propinatora, np. w Mokrzyszowie lub w Machowie, były kiedy trunki tańsze albo lepsze, to tam je kupowali na we­sela, chrzciny, na żniwa, — na swoją bowiem potrzebę wolno było kupować, gdzie się komu podobało.

Mieli też wówczas ludzie więcej okazji do picia, niż obecnie, i żadnej zabawy nie rozumieli bez wódki i picia. Kto był na zabawie, musiał równocześnie pić, — a jak kto się upił, to mówili, „że się zabawił", i nie mieli mu tego bynajmniej za złe. Dawali wódkę nawet małym dzieciom, zwłaszcza na zabawach, „żeby i one zabawę pa­miętały", i całkiem nie zważali na to, że dziecku szkodzi to bardziej jeszcze, niż starszemu.

Wódka odchodziła, jak pisałem, na chrzcinach, ręko winach, rózgo winach i w czasie całego we­sela; odchodziła też na pogrzebach przed wy­prowadzeniem umarłego i po pogrzebie na tak zwanej „konselacyi" czyli stypie, o czem w na­stępnym rozdziale. Do tego, jak wspomniałem, w niedziele i święta grały po karczmach i szyn­kach muzyki, przyczem także wódki nie brakło; nadto sąsiedzi i kumowie częściej się wówczas z sobą schodzili, niż obecnie, w domu lub w mie­ście i także traktowali się wódką.

Bez wódki nie obeszły się naturalnie i jar­marki. Gdy trza było kupić jakiś sprzęt do domu, np. opałkę, cebrzyczek lub konewkę, albo sprze­dać parę ćwierci jakiegoś ziarna, to już z przy­zwyczajenia jechali z tern trzy mile stąd do Maj­danu, gdzie co poniedziałek odbywały się jar­marki. Mówili, że można tam wszystko o parę grajcarów taniej kupić i lepiej sprzedać, niż w Tarnobrzegu, który był pod nosem.

Kto z Dzikowa wybierał się na Majdan, mu­siał wyjechać z domu zaraz po północy z nie­dzieli, a wracał stamtąd najczęściej już po pół­nocy z poniedziałku, bo droga była nadzwyczaj zła, za którą dzisiaj żądałby gospodarz przynaj­mniej 10 koron. Z gospodarzem musiała jechać zawsze gospodyni, bo inaczej wymawiałaby mu, że ją ma za dziewkę, że jej nie szanuje, i nawet sąsiedzi mieliby mu to za złe,

Po drodze z jarmarku wstępował każdy ze zwyczaju do którejś karczmy przydrożnej, przy­najmniej do jednej, popaść konie i na rozgrzew­kę czyli napitek i przekąskę, którą gospodyni zazwyczaj z sobą brała. Ale na tym spoczynku w karczmie zeszło niejednemu parę godzin — za­leżnie od tego, jak dużo zjechało się naraz zna­jomych, sąsiadów, kumów. Więc nieraz przepili tu więcej, niż oszczędzili przez kupno w Majda­nie, a czasem nawet więcej, niż wszystkie spra­wunki były warte. A trzeba dodać, że takich dal­szych jarmarków każdy musiał odbyć do roku przynajmniej dwa, najczęściej na wiosnę i w je­sieni, nie licząc pobliskich.

Do szerzenia pijaństwa przyczyniała się też ta szkodliwa moda, która do dziś dnia przetrwała i panuje: ażeby się za poczęstunek odwzajemnić. „Dobre twoje, dobbre moje“, — jak jeden zapła­cił swoją „kolejkę1, to płacił znowu drugi, trzeci i t. d., i wódka lała się bez przestanku.

Przy kieliszku było zawsze najwięcej miłości i serdeczności, całowania i śpiewania, a jak się pobili i wytargali za czupryny, to się też zaraz przeprosili i na nowo pili. Nie pamiętam z owych czasów wypadku, żeby się nożami pokłuli, jak się to teraz trafia, albo się do sądu skarżyli; pod tym względem dawni ludzie byli lepsi od dzisiejszych nożowników i proceśników.

Wnosząc z tego, co starsi opowiadali, to i za pańszczyzny głównie w karczmie skupiało się życie chłopskie. Jak swego już nie było, to kra­dli, co się dało, na pańskiem i skradzione nieśli nocą do żyda, którego pan we wsi osadził i trzy­mał, i za to pili.

Był też dawniej zwyczaj, pochodzący pewnie z czasów pańszczyźnianych, że jak kto dał na mszę św. za zmarłym, na dobry urodzaj albo na inną intencję, to na tę mszę zapraszał dziś na jutro sąsiadów, kumów, przyjaciół, wysyłając w tym celu po wsi swoje dzieci, — a po mszy św. zapraszał wszystkich na podziękowanie za to, że się zeszli i modlili na jego intencyę, do domu albo do szynku i częstował wódką i prze­kąską. Niektórzy na taką ucztę, jeżeli miała się odbyć w domu, zapraszali także księdza.

Każdy gospodarz zamawiał dwie lub trzy msze św. do roku, i po każdem nabożeństwie było poczęsne, które niejeden przedłużył sobie do wie­czora i dobrze sobie podpił.

A byłem już kilkanaście lat gospodarzem, gdy w Dzikowie i innych wsiach był jeszcze zwyczaj, że karczmarze jeździli po kolędzie, — każdy wstępował do „swoich gospodarzy", którzy u niego bywali stałymi gośćmi, to jest pili.

Po Dzikowie jeździł najwięcej Salomon Szrajber z Tarnobrzega.

Wszedłszy do izby, zaczynał od życzenia: „Dej Boże szczęście, żeby się tu powodziło, żeby wszy­scy byli zdrowi, pieniądze mieli, i żeby go tu niczego nie brakowało, — przychodzę tu z ko­lędą". I od razu nalewał do kieliszka wódkę, którą miał z sobą, a więcej było na furze, i częstował po kolei wszystkich obecnych, poczynając od go­spodarza i gospodyni, —dawał po kieliszku dzie­ciom, pomijając tylko najmniejsze, sługom, a nie­obecnych kazał przywoływać, dogadując przy tern: „Bo ja tu wszystkich chcę potraktować, bo ten dom szanuję, niech go pamiętają wszyscy, żem tu był po kolędzie". Gospodarzowi i gospodyni nalewał jeszcze po drugim i trzecim kieliszku i zachęcał: „Pijcie, pijcie, niech wam będzie na zdrowie, ja wam nie żałuję", — a gdzie spo­dziewał się lepszej kolędy, zostawiał jeszcze mniejszą lub większą flaszkę wódki.

Za to gospodarz dawał mu znowu od siebie kolędę, zazwyczaj ćwierć lub pół korca jakiegoś ziarna: żyta, jęczmienia, pszenicy, owsa, czego miał więcej,—a znowu gospodyni dawała od sie­bie jaja, kaszę jaglaną, kurę, słowem coś ze swego kobiecego gospodarstwa. Wsypywali to zaraz do worka, który żyd trzymał gotowy pod pachą, i ładowali na furę, czekającą przed domem. Gdy tak całą wieś objechał, to wszyscy mniej lub więcej mieli wódkę w głowie, tylko on był trzeźwy i wywoził ze wsi dobrą furę ziarna.

Dawanie tej kolędy było uważane jakby za powinność, i kto by dał mało ziarna, to mu to Szrajber przed drugimi wypominał, — a kto był szczodry, takiego chwalił, żeby i drugich do hoj­ności zachęcić. Taka objażdżka odbywała się dwa razy do roku: raz po Godnich świętach „po kolędzie“, drugi raz po świętach Wielkonocnych „po święconem".

Straszne to pijaństwo, szerzące się wszędzie, zwalczały bardzo skutecznie misye kościelne, na których ludność tłumnie odprzysięgała się wódki. Ja przysięgałem w roku 1869. Były wtedy przez 8 dni misye w kościele parafialnym w Miechocinie; księża krzyczeli najwięcej na pijaństwo a nakoniec wzywali uroczyście do przysięgania od palących trunków przez podniesienie rąk. Pod­niosłem wtedy rękę do góry i od tego czasu nie miałem wódki w gębie. To mię ustrzegło od niejednego upadku w życiu, zaoszczędziło mi wiele pieniędzy, czasu i zdrowia, a że przytem nie palę też tytoniu, więc dotychczas, choć mam już 70 lat i w życiu niemało pracowałem fizycznie i głową, nie byłem nigdy u lekarza, nie przechodziłem cięższej choroby, i niejeden podziwia moje zdrowie.

 


Comments (0)

Rated 0 out of 5 based on 0 voters
There are no comments posted here yet

Leave your comments

  1. Posting comment as a guest. Sign up or login to your account.
Rate this post:
0 Characters
Attachments (0 / 3)
Share Your Location